M JAK MIŁOŚĆ, MARYJA, MAJ, MAMA…

Kiedy myślę „maj”, to widzę przydrożne kapliczki, dla wielu kiczowate. Widzę siedzące wokół babcie z dyndającymi
w dłoniach różańcami. Tak śmieszne w dzisiejszych czasach... Słyszę ich śpiew niosący się po całej wiosce, słyszę wezwania Litanii Loretańskiej, które choć zebrane w całość są jedynie kroplą, kim jest dla mnie Maryja, moja Pani.

Kiedy kilka lat temu oddałam Jej siebie, zostałam Jej niewolnicą, pierwszym owocem, którego doświadczyłam, było świadome odrzucenie lęku przed przyszłością. Było pragnienie wypełnienia woli Ojca, choćby Jego plan był totalną odwrotnością moich pomysłów. Maryja pokazała mi, że nie muszę mówić do tłumów, robić wielkich rzeczy, tylko swoją codziennością mogę uwielbiać Boga.

Na chwałę Pana mogę zmieniać pampersy i na chwałę Pana mogę zwlekać się po kolejnej nieprzespanej nocy do pracy
i na chwałę Pana myć codziennie podłogę i gotować obiad i robić się mała i śmieszna w oczach świata.

Bo przed Maryją nikt też czerwonego dywanu nie rozwijał i nie chodziła w sukienkach od Versace.

Ona prała, sprzątała, gotowała i swoją codziennością wielbiła Boga. A przecież mogła oczekiwać, po ludzku, że Bóg Jej wszystko zapewni.

A ile cierpień, ile trosk, ile łez...

Ile tajemnic skrywanych w matczynym sercu…

Ach, Maryjo, oddaję Ci moje oczy, by patrzyły na drugiego tak, jak Ty. Oddaję Ci moje uszy, by słuchały bardziej i słyszały potrzeby innych. Oddaję Ci moje nogi, byś Ty prowadziła mnie tam, gdzie Jezus ma być uwielbiony. Oddaję Ci moje usta, by wypowiadały jedynie mądrość Bożą, a nie stały się powodem cierpienia i przykrości.

W końcu oddaję Ci moje serce, by kochało, tak jak Ty! By z niego wychodziła miłość do Boga, do ludzi. By wychodziło przebaczenie, dobra rada. By w nim rodziło się tylko dobro.

Kocham Cię, Mamusiu!

Ewa Gawor

do góry